Dzień był bardzo ciekawy, m.in. zepsuliśmy samochód i spędziliśmy noc w więzieniu 🙂

Ale wszystko po kolei. Pogoda dzisiaj była równie piękna jak przedwczoraj, widoczki z lookautu na MtCook piękne. Złośliwa strasznie ta pogoda. Niby mogliśmy podjechać pod lodowiec Tasmana i zrobić te szlaki, które nam się wczoraj wymknęły, ale to by było dodatkowe 100 km do przejechania, a mieliśmy na dziś zaplanowano ponad 300, więc z żalem pożegnaliśmy wysokie góry na tej wyspie. Droga była nudna, z dokładnością do widoków na wysokie ośnieżone góry na horyzoncie. W Geraldine zatrzymaliśmy się, bo w przewodniku było napisane, że jest tam sklep, z przeróżnymi przetworami z kiwi. Przetworów było owszem od groma, ale akurat z kiwi to najmniej 😛 Potem odbiliśmy parę kilometrów do Peel Forest, który jest bardzo stary i stoi w nim parę starych drzew, m.in. ponad tysiącletnia totara o obwodzie sięgającym 9m. Dojście do niej stanowiło przyjemny półgodzinny spacerek, w sam raz na przerwę w podróży. W lesie faktycznie było kilka dużych drzew i gdyby tego jednego nie oznaczyli, to pewnie trudno byłoby się zorientować, które to. Turyści chyba mieli z tym problem, bo przy jednym z dużych drzew, które są na ścieżce wcześniej był napis: „myślisz, że jestem wielkie? idź dalej” 😉

Niebawem po Peel Forest wjechaliśmy na krajową jedynkę i zrobiło się już zupełnie niefajnie, bo ruch spory (jak na NZ, czyli w każdej chwili jest w zasięgu wzroku inny samochód), spora urbanizacja i po obu stronach jakieś pola (o dziwo uprawne). Około 14 stwierdziliśmy, że zaraz dojedziemy do Christchurch i co my będziemy przez resztę dnia robić.

Wobec tego zboczyliśmy z trasy na Bank’s Peninsula. To taki fajny półwysep/przylądek, powstały w wyniku wybuchu wulkanu, składający się z górek i zatoczek. Przejechanie go główną drogą miałoby niewielką wartość dodaną, bo zatoczek nie byłoby widać, więc skręciliśmy w jakąś podrzędniejszą drogę. Na początku było fajnie, jechaliśmy sobie po eleganckim asfalcie coraz wyżej i wyżej i widoczki były coraz lepsze, ale ciągle po wewnętrznej stronie zewnętrznego łańcucha pagórków, a więc bez widoków na zatoczki. W którymś momencie droga się skończyła i w prawo i w lewo odchodziły drogi nieasfaltowe. Pojechaliśmy w lewo. Ja się trochę bałam, mając tuż obok prawie pionową ścianę, bez żadnych drzewek, czy zarośli, które mogłyby nas zatrzymać i zamortyzować w razie czego, ale Piotrek dzielnie prowadził. Dojechaliśmy do kolejnego rozjazdu i zniecierpliwieni brakiem widoków na zatoczki skręciliśmy jeszcze bardziej na zewnątrz. Udało się, jechaliśmy po jeszcze węższej dróżce w stronę zatoczek i nawet było je widać. W pewnym momencie dojechaliśmy do znaku „No beach access. Last easy turning point”, co oznaczało mniej więcej tyle, że mamy zawracać, bo dalej są czyjeś farmy. Zatrzymaliśmy się przed tym cudnym znakiem, przeszliśmy jeszcze kawałek porobić zdjęcia i zawróciliśmy. Na poprzednim rozjeździe pojechaliśmy tym razem tą drugą drogą i dojechaliśmy do kolejnego rozjazdu, gdzie można było wrócić spokojnie na dół, albo pojechać do jedynej miejscowości na tych małych dróżkach, którą mieliśmy na mapie. Bez wahania ruszyliśmy przed siebie. Droga cały czas była klimatyczna, z widoczkami i co jakiś czas pojawiały się na horyzoncie kolejne zatoczki. Dojechaliśmy wreszcie do owej miejscowości (Wainui się bodajże nazywa) i zobaczyliśmy największą zatokę tego całego peninsula. Pięknie wyglądała z góry 🙂 Problem zaczął się, jak trzeba było zjechać na dół. Droga była szczersza, wysypana jakimś lepszym żwirkiem, ale tak stroma, że Piotrkowi trudno było utrzymać prędkość mimo, że jechał na automatowej jedynce. A było kręto. Po paru stresujących minutach zaczęły się pojawiać jakieś domostwa i w końcu zjazd się skończył. Aż się zatrzymaliśmy z wrażenia i wysiedliśmy. Odwróciliśmy się, żeby spojrzeć skąd przyjechaliśmy i zobaczyliśmy kolejny cudny znak: „4 WD vehicles only”, co oznaczało, że nasz Nissan nie miał prawa sobie na tej drodze poradzić, bo ma napęd na 2 koła, a nie na 4 😉 Poszliśmy sobie na pomost, porobiliśmy zdjęcia, pooglądaliśmy wodorosty i ruszyliśmy w stronę głównej drogi.

I tu pojawił się problem – coś nam piszczało w samochodzie, w okolicy lewego przedniego koła, mocniej lub słabiej w zależności od prędkości. Zestresowaliśmy się nie na żarty, ale cóż było robić, ruszyliśmy dalej, mając nadzieję, że się rozjeździ. Niebawem dotarliśmy do głównej drogi, ale zaraz potem zjechaliśmy z niej na polecaną w przewodniku summit road. Summit road w pewnym sensie dopełniała to, czym wcześniej pojechaliśmy do pełnego koła, była kręta, miała widoczki na tą dużą zatokę i na kilka mniejszych, ale to już nie był ten sam fun – była asfaltowa i dwupasmowa 😉 Pod wieczór zajechaliśmy do największej miejscowości całego peninsula – Akaroa. Miejscowość jest rozkoszna. Jest to miejsce, gdzie wylądowali pierwsi Europejczycy na Południowej Wyspie i byli to Francuzi. Odkrywcy kupili ziemie od Maorysów za jakieś drobiazgi i dali cynk do metropolii. I Francja wysłała swoich osadników. Niestety cynk dotarł też do Anglików, którzy wylądowali pierwsi i jeszcze odkupili ziemie od Francuzów za jakieś grosze. I tym sposobem Południowa Wyspa też jest brytyjska. A byłoby tak śmiesznie, gdyby Północna była brytyjska, a południowa Francuska. Powtórka z Europy i kanał La Manche II 😉 Z całego francuskiego osadnictwa został punkt lądowania Francuzów (to te trzy zardzewiałe kotły z którymi mam zdjęcie) i francuskie pretensje miejscowości Akaroa. Jak do niej wjechaliśmy zrozumieliśmy o co chodzi. Wszędzie roi się od tricouleur, jest brasserie, boulangerie, nauka francuskiego fox trota, główna ulica nazywa się rue Lavaud i francuskich nazw ulic, sklepów i miejsc noclegowych jest w ogóle pełno. Bardzo klimatyczne. Ponieważ byliśmy już zdrowo głodni, postanowiliśmy coś tutaj zjeść. Przewodnik polecał restaurację „C’est la vie” z doskonałą francuską kuchnią, ale nas bardziej przekonało coś ulokowanego koło fish&chips i nazywającego się jakoś Berry Hole, czy coś takiego. W każdym razie w opisie w przewodniku kusili miejscowym łososiem, więc nie mieliśmy wątpliwości. Na miejscu oczywiście mnie urzekły tutejsze moule (duże, w lekko zielonych muszlach) w sosie pomidorowym, a Piotrka dziczyzna w buraczkach (mięso nazywało się deer, ale co oni przez to rozumieją…) W ogóle nie pisaliśmy o tym wcześniej, ale oprócz owiec i krów często widuje się pastwiska czegoś podobnego do saren/łosi, czegoś takiego. I są tego całe stada, aż pastwisko jest brązowe. A w sklepach nie ma mięsa, które by z nich mogło być, więc zachodzimy w głowę, co oni z tymi zwierzątkami robią. A dzisiaj to w ogóle był hit, bo na jednym pastwisku widzieliśmy lamy. Jedzenie nam bardzo smakowało, chętnie byśmy na odprężenie wzięli jeszcze winko, albo miejscowego cidra, ale trzeba było jeszcze dojechać do Christchurch i to przed 22, bo nam zamkną recepcję zabookowanego hostelu. Usiłowaliśmy ostrzec, że się możemy spóźnić i co w takim razie zrobić, ale nam się w trakcie rozmowy tutejszy Tak Tak wyczerpał i nic z tego nie wyszło, a i doładować nie bardzo było jak. Strasznie nie chciało nam się stamtąd ruszać, ale jakoś się zwlekliśmy i pojechaliśmy do Christchurch. Po drodze widzieliśmy jeszcze (chyba) kolejnego typowego tutejszego ptaka – taką niebieską kurę z dużym czerwonym dziobem. Samochód ciągle piszczał, ale jakoś dojechaliśmy.
A teraz będzie o więzieniu. Noc spędziliśmy w więzieniu, bo nasz hostel mieści się w dawnym więzieniu (reklamują się „accomodating people for 130 years” ;)) Oczywiście wszystko jest odpowiednio przerobione, ale budynek i brama są autentyczne, korytarze więzienne też, rozmiar cel również, a w oknach są autentyczne kraty. Jest nawet zachowana jedna cela, gdzie jakiś uzdolniony więzień zrobił dużo malunków na ścianach. Wystrój jest również odpowiedni: ściany tylko pobielone, wszystko utrzymane w bieli, czerni i szarościach, najlepiej w czarno białe paski (m.in. pościel), a deski w sedesach są przezroczyste z zatopionym w środku drutem kolczastym. Wszystkie typowe dla hosteli wywieszki też są utrzymane w klimacie, na przykład w ubikacji jest wywieszka o mniej więcej następującej treści: „Kiedy tak siedzisz i zastanawiasz się nad życiem, pomyśl może, co zrobisz, gdy wyjdziesz z więzienia. Porozmawiaj ze strażnikiem, a on pomoże Ci zabookować samochód, w którym uciekniesz (samochód lub campervan) i podróż Twojej wolności (rejs po Milford Sound, spacer po lodowcach itp). Więc kiedy poczujesz się w pełni zresocjalizowany, zgłoś się do strażnika” 🙂

Dodaj komentarz