Trafiła nam się fantastyczna pogoda. Wczoraj wieczorem i w nocy popadało i rano było dosłownie chłodno. Na murze powietrze było czyste i widoczność dobra i wiał błogosławiony wiaterek.
Michał i Penny zerwali się o jakiejś zupełnie nieboskiej godzinie, żeby kupić bilety na pociąg pod mur – wcześniej niż w dniu wyjazdu nie wolno, a jak się kupi za późno, to może już nie być. My też musieliśmy wstać wcześnie, żeby zdążyć na pociąg o 9.03 na tyle wcześnie, żeby jeszcze były w nim miejsca. Dworzec jest ogromny i pociąg też – było tyle miejsca na nogi, że można było je prawie wyciągnąć. Podróż prawie przespaliśmy, otworzyliśmy tylko parę razy oczy, jak się góry i Mur pokazały za oknem.
Miejscowość, gdzie wysiedliśmy żeby wejść na Mur nieźle się wokół tego rozwinęła: hotele, restauracje, sklepy z pamiątkami, kolejka linowa na mur, kolejka górska z muru itd.
Poszliśmy najpierw Murem w prawo od wejścia – gdzie jest mniej stromo i dłużej i gdzie ludzi jest tyle, że z daleka można by pomyśleć, że mur jest z kolorowych płytek. Idzie się w tym tłumie ciężko, bo ludzie muszą czasem odsapnąć, czy iść wolniej, a jeszcze częściej robić zdjęcia. W miejscach postojowych, czyli mniej więcej przy każdej strażnicy ludzie rozkładają się z jedzenie, stoją sprzedawcy pamiątek, a nad tym wszystkim wisi zapach z pobliskich toalet. Ale widoki są piękne. Trochę jestem zawiedziona, bo myślałam, że mur będzie szerszy. Wszyscy dochodzą do lokalnego maksimum i zawracają, choć dalej można iść, tylko chyba nie bardzo jest gdzie zejść i jak się wydostać. Tak zrobiliśmy i my. W ramach dodatkowej aktywności, ja i tata Michała poszliśmy jeszcze do trzeciej strażnicy w drugą stronę od wejścia. W sumie zrobiliśmy raptem 12 kilometrów – pikuś w porównaniu z przedwczoraj.
Podróż powrotną też przespaliśmy. Potem pojechaliśmy do takiej części Pekinu, gdzie jest dużo eurpejskich centrów handlowych, trochę zachowanych hudongów, czyli starych zaulków i kawałek ulicy, gdzie sprzedają różnego rodzaju specjały ze straganów. Wśród specjałów szczególnie typowym są nadziane na patyk i usmażone w przedczorajszym oleju różności: krewetki, raki, kraby, węże, ośmiornice, żołądki, małe gołąbki, larwy, skorpiony itp. itd. Michał z każdym kolejnym straganem robił się coraz bardziej zielony, ja też trochę miękkłam, Piotrek był zainteresowany, ale może jednak w jakiejś restauracji, żeby się nie nabawić żadnego życia wewnętrznego, a tata Michała i jego towarzyszka byli twardzi i kupili szaszłyk krewetek, raków i larw jedwabników. Jednej larwy nawet spróbowałam – smakowała jak niesłodka chałwa z foliową skórką. A w środku miała jakiegoś zielonego robaczka. Po tym doświadczeniu, z niezbyt wielkim apetytem poszliśmy na obiad. Bez rewelacji, nie licząc pędów bambusa.

Dodaj komentarz