Kolejne dni na pustyni były bardzo do siebie podobne. Różniły się właściwie tylko atrakcją dnia.
Śniadanie było o 8:00, a o 9:00 wyjazd. Wstawaliśmy więc około 7:40. Oczywiście były od tego wyjątki. Pierwszego dnia niektórzy wstali na wschód słońca, kiedyś tam wyjeżdżaliśmy godzinę wcześniej, żeby z czymś tam zdążyć, a raz kazali nam iść rano do najbliższej oazy i być tam o 10:00. Myliśmy się w namiotach przy pomocy mokrych chusteczek. Jest to sposób genialny w swej prostocie i wygodzie, a zarazem całkiem skuteczny. Co prawda przewodnik powiedział, że możemy poprosić kucharzy, żeby dali nam michę wody, ale nie wydawało nam się to zbyt poręczne, zwłaszcza, że trzeba by ją zatachać ze dwie wydmy dalej, żeby się spokojnie umyć. Zamiast mycia głowy, było codzienne czesanie. Na koniec krem z filtrem na buźkę i kark, a w przypadku Piotrka jeszcze na ręce (resztę ciała mieliśmy zakrytą: długie spodnie i u mnie koszula z długim rękawem, chociaż pozostałe dziewczyny spokojnie nosiły krótki rękaw, a napotykane po drodze grupy turystów nie przejmowały się w ogóle i nosiły szorty i bluzki na ramiączka). Nasz gospodarz się nie smarował i też przeżył, ale spiekł się na raczka. Po takiej porannej toalecie szliśmy na śniadanie. Posiłki jedliśmy generalnie przy plastikowym stole i na rozkładanych polowych krzesłach, które rozkładali kucharze. Pod koniec wyjazdu natomiast przenieśliśmy się na wielką matę, na której jadali nasi kierowcy i kucharze. Śniadanie składało się z pokrojonych paluchów, jednorazowego dżemu, miodu i masła, jajka na twardo, dwóch mufinek, nutelli, herbaty/kawy, wody i w pierwszych dniach-jogutru. Śniadanie było chyba najsłabszym kulinarnie posiłkiem dnia. Po śniadaniu pakowaliśmy się, zmienialiśmy okulary na słoneczne i zakładaliśmy coś na głowę i składaliśmy namiot. Następnie przy użyciu wody (najpierw pitnej z butelki bo innej nie było, a potem wody nabranej w jednym z „wodopojów” na pustyni) myliśmy zęby, twarz i ręce. Ubikacja była „za wydmą”, albo „za skałką” i pójście do niej wymagało trochę gimnastyki (po piachu pod górkę). Krzaczków na miejscach noclegowych nie było. Papier toaletowy trzeba było mieć swój.
o 9:00 wsiadaliśmy do samochodów i jechaliśmy do „atrakcji dnia”. O owych atrakcjach w następnym wpisie. Między śniadaniem, a lunchem zatrzymywaliśmy się raz na herbatkę i ciastka. Około południa zatrzymywaliśmy się na lunch, w jakimś przyjemnie zacienionym miejscu: albo pod akacją, albo pod skałką. Niektóre z tych miejsc nosiły świeże ślady niedawnego używania przez inne grupy. Pół biedy jeśli były to odpadki organiczne – nasi kucharze też uznawali, że organiczne należy zostawiać, bo jakieś stworzonko będzie miało co jeść – ale często były to też puszki i plastikowe butelki. Jak tak dalej pójdzie to będzie na tej pustyni jeden wielki śmietnik jak na ulicach w miastach. Pierwszego dnia lunch nas zachwycił. Wielki płaski talerz z tuńczykiem, albo jakąś wędzoną rybką, fasolką, zielonym groszkiem, fasolą, grochem, marchewką, pomidorami, ogórkami i cebulą. Marchewka, kalafior i papryka były marynowane jakoś na ostro, ale dawało się je zjeść. Do tego na drugim półmisku omlet i limonki. W połowie wyjazdu omlety się skończyły, a na fasolkę nie mogliśmy patrzeć. Do tego dostawaliśmy soczek w kartoniku, taki co to ma więcej E niż owoców i jakiegoś owoc: jabłko, gruszkę, banana. Na początku je obieraliśmy, bo tak nam poradził przewodnik mówiąc, że są pryskane, ale potem nam się znudziło, bo ręce się lepiły. Oczywiście do tego wszystkiego woda i pokrojone paluchy. Pierwszego dnia paluchy były niezłe, przez kolejne dwa dni trochę suche i twarde, a pod koniec spleśniały. Nasi kucharze i kierowcy jedli natomiast z jednej michy jakieś makarony z sosem warzywno-pomidorowym, który wydawał nam się o niebo lepszy od naszych fasolek, zwłaszcza pod koniec wyjazdu. Ostatniego dnia trochę go dostaliśmy (taktycznie już po tym jak nałożyliśmy sobie naszego) i musieli mieć niezły ubaw patrząc jak się na to rzuciliśmy 😉 Ale podobno jedzenie które dostawaliśmy było dobre dla organizmów nieprzyzwyczajonych do gorąca, bo zawierało dużo wody. Może i racja. Kucharze i kierowcy robili sobie do lunchu herbatkę i rozpalali fajkę wodną, ale o tym przy kolacji.
Po lunchu przeważnie nic już się nie działo tylko jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy. Odległości są tutaj takie, że niestety nie da się tego przeskoczyć, więc trochę podziwialiśmy krajobrazy, a trochę spaliśmy.
Około piątej zaczynaliśmy szukać miejsce na nocleg oraz naszych kucharzy. Kucharze to było dwóch panów w Toyocie z paką, na której wozili butlę gazu, zapasy warzyw, kasz, cukru, wody i drewna na ognisko. W ciągu dnia zwykle się od nas odłączali, bo musieli sprzątać po posiłkach, przygotowywać kolejne, zbierać drewno, uzupełniać zapasy no i po co mieli z nami zwiedzać. Problem w tym, że na pustyni nie działają komórki i nie ma adresów, więc umawialiśmy się z nimi na zasadzie „za piątą wydmą w lewo” i codziennie spędzaliśmy z pół godziny jeżdżąc po wydmach i szukając miejsca, gdzie się schowali, albo które wybrali na nocleg. Pierwszego dnia nas to zdenerwowało, a potem uznaliśmy to za element planu dnia.
Po wybraniu miejsca na nocleg samochody ustawiały się w U, a my szukaliśmy najlepszych miejsc na namioty. Najlepszych czyli płaskich i żeby było blisko i niezbyt stromo „za wydmę”. Potem trzeba było zorientować namiot bokiem do wiatru. Raz wiało tak, że namiot sam się składał, ale na szczęście było to w skałkach, więc przynieśliśmy parę dużych kamieni i użyliśmy jako szpilek. Namioty to były dwuosobowe proste iglaki. Szpilek w ogóle nie było, bo przecież i tak w piachu by się nie sprawdziły. Można było się najwyżej okopać piaskiem, żeby tropik nie latał na wietrze. Po wprowadzeniu się do namiotu następował czas wolny, aż kucharze uwiną się z obiadem. Zwykle wykorzystywaliśmy go na wlezienie na najwyższą w okolicy wydmę i oglądanie zachodu słońca, albo inny spacerek, albo na siedzenie z kierowcami przy ognisku.
Obiady były trochę monotonne, ale smaczne. Zanim się na nie doczekaliśmy dostawaliśmy karton daktyli. Daktyle są dobre 🙂 Pierwsze danie to była nieodmiennie libijska zupa. Coś w stylu pomidorówki, tylko z dużą ilością innych warzyw i każdego dnia innymi kluskami do kompletu. Na drugie był kuskus lub ryż lub makaron z sosem, który w smaku najbardziej przypominał… rozwodnioną libijską zupę 😉 Do tego oczywiście woda i pokrojone paluchy. Chociaż jedzenie to trochę nam się pod koniec znudziło, to trzeba oddać kucharzom sprawiedliwość, że gotowali to z mięcha i warzyw, a nie z papierka i było naprawdę smaczne. Na deser dostawaliśmy w jednorazowych kubeczkach coś, co zapewne było owocami tropikalnymi z puszki. Kierowcy i kucharze jedli chyba w miarę to samo co na lunch. Ostatni obiad to była prawdziwa uczta, bo kucharze kupili i upiekli kurczaka (sami go musieli zabić i oskubać – świeżutki i wybiegany). Śmialiśmy się, że kurczak był w panierce z piasku, bo panierka była drobna i chrupka. Ale ogólnie pyyyyyyyycha. Na ten ostatni obiad wymyśliliśmy sobie, że chcielibyśmy raz zjeść razem z kierowcami i kucharzami. Oczywiście nasza prośba została spełniona. Polegało to na tym, że siedzieliśmy wszyscy na macie, ale jedzenie i tak było „nasze”, a nie to, które jedli oni. W dodatku był pewien problem z zupą, bo zwyczajnie było tylko 8 misek dla nas, więc wyszło na to, że jedliśmy w rundach, a potem jeszcze była zabawa z drugim daniem, bo talerzy też było za mało. Ale było prościej, bo można było wykorzystać miski od zupy. Na deser kierowcy się dyskretnie ulotnili – widac z tym też byłby jakiś problem. Tak czy owak wyszło to wszystko mocno sztucznie i niezbyt zręcznie.
Po kolacji od drugiego noclegu zaczęliśmy się dosiadać do naszych kierowców, którzy siedzieli sobie przy ognisku, palili fajkę wodną i pili herbatę. Do herbaty mieli dwa czajniczki. W jednym gotowali wodę z zieloną herbatą (tak mała paczka na czajniczek) kładąc go przy ognisku na żarze. Potem przelewali tego trochę do drugiego czajniczka i dosypywali cukru (z butelki duże ilości). Mieszanie polegało na przelewaniu z czajniczka do litrowego kubka i robili to z dużą wprawą i artystycznie. W trakcie mieszania całość się spieniała. Herbatę piliśmy z dość dużych kieliszków (Przez pierwsze dni się zastanawialiśmy po co im kieliszki do wódki, jak nie mają w tym kraju alkoholu 😀 ). najpierw napełniali je do połowy tą pianą, a potem herbatą. Więc wyglądało to jak piwo w kieliszkach od wódki 😉 Herbata była gorąca, mocna i słodka – pyszniasta. Jeden z kierowców był nałogowym palaczem fajki wodnej (pozostali palili zwykłe papierosy, ale na szczęście nie w samochodzie – tylko czasem mieliśmy postoje na dymek). Fajka wodna nazywa się tutaj nargila, a shisha – czyli nazwa, której używa się w Polsce oznacza butelkę. Rozpalał ją na lunchu i wieczorem i palił praktycznie cały czas, ale pomalutku. Zostaliśmy poczęstowani. Miał dobre miętowe tytonie. A węgielki brał prosto z ogniska. Panowie nas oświecili, że te okrągłe węgielki, które są sprzedawane w Polsce są złe, bo węgielki trzeba ustawiać po bokach, a środek zostawiać pusty, bo się tytoń spala.
Ostatniego wieczoru ognisko miało dodatkową atrakcję – nasz kucharz upiekł „pustynny chleb”. Rozrobił w wielkiej misie mąkę z wodą, ulepił z tego wielkiego placka. Następnie zdjęto głownie z ogniska i przeniesiono obok (czyli właściwie ognisko przeniosło się obok), a kucharz zakopał chleb w popiole i piachu, który został ze starego ogniska, a cały kopczyk nakrył jeszcze węgielkami. Chleb piekł się jakieś pół godziny, potem zostal odkopany i przewrócony na drugą stronę i znowu zakopany na jakiś kwadrans. Potem kucharz go odkopał, oskrobał w co grubszego piachu, połamał i rozdał. Chleb był pyszny. Konsystencją przypominał chyba najbardziej ciabattę, ale z dużo twardszą skórą i dużo cieńszy. Nie wiem, co się składało na taki dobry smak, ale może to po prostu kwestia świeżości, dobrej mąki i czystej wody (i braku całej reszty świństw, które są zwykle w naszych chlebach). Pycha!
rozmowy przy ognisku były zabawne, bo my nie znaliśmy arabskiego, a nasi kierowcy i kucharze angielskiego, więc wszystko odbywało się za pośrednictwem naszego przewodnika, który mocno przetwarzał treść w trakcie tłumaczenia. Tak czy owak wypytali nas o nasze wesela i odpowiedzieli o swoich, o prawa jazdy itp itd.
Prawo jazdy normalnie zdobywa się mniej więcej tak jak u nas, ale jest dużo sposobów okrężnych. Na przykład nasz desert ekspert jeździł sobie spokojnie bez prawa jazdy, aż go złapali. I wtedy zgłosił zaginięcie prawa jazdy i dostał duplikat. Nie mają rejestru wydanych prawa jazdy, więc tak można 😉 Jedno co mają mądre, to że na ciężarówki można startować dopiero po ukończeniu jakiegoś 30ego roku życia.
Wesele też było ciekawe. Desert ekspert znał swoją wybrankę z pracy i jakoś tam się dogadali z dziewczyną w tym kierunku. Normalnie młodzi się mogą nie znać, to matka pana młodego szuka mu wybranki. Matka pana młodego idzie do rodziców panny młodej z pierścionkiem i pyta, czy się młoda i jej rodzice zgadzają. Jak się zgadzają to jest mała impreza (mała = 2 wielbłądy i 4 owce) w czasie której się dogadują ile pan młody daje młodej na ślub i ile jej będzie musiał dać w razie rozwodu. Na ślub zwykle daje się ileś złota (głownie w postaci biżuterii) i trochę kasy. Kasa należy do młodej i jest po to, żeby mogła sobie na przykład iść na pielgrzymkę do Mekki, albo mieć jakby on zmarł. Kasa rozwodowa jest dawana po rozwodzie. Jak to jest dogadane to potem jest impreza kobieca (m.in. robią młodej hennę). Potem jest wesele właściwie, gdzie gości jest w setkach, przyjść może kto chce, choćby cała wieś. Organizuje to chyba pan młody. Przyjeżdża po pannę młodą, cała rodzina przyjeżdża z nią, jest impreza kobieca i męska równolegle, a potem noc poślubna. I jeszcze potem jedna mała impreza kobieca. Oczy nam z orbit wyszły jak usłyszeliśmy, że te wszystkie imprezy organizują się w przeciągu tygodnia. Po prostu dzwoni się po znajomych i rodzinie i daje różności do załatwienia.
Po posiedzeniu przy ognisku szliśmy spać. Rekordem było położenie się o 19:40 najwcześniej i o 22:00 najpóźniej. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy! To się nazywa wypoczynek!
Noce mijały spokojnie. Jak wiało to tropiki trochę hałasowały. Czasem coś drapało i rano znajdowaliśmy ślady, a to jaszczurki, a to fenka, a to myszy pustynnej. Pierwszego dnia to była sensacja, potem normalka. Ostatniego dnia znaleźliśmy martwą mysz pustynną niedaleko namiotu. Dwa razy PADAŁO! Raz trochę pokropiło przy kolacji, a raz padało w nocy i to tak dość długawo. Fajnie wyglądają ślady kropli deszczu na piasku w środku pustyni.
Chodzenie w nocy na przykład za wydmę było proste, bo bardzo jasno świecił księżyc. Gdybyśmy byli na pustyni dwa dni później mielibyśmy pełnię księżyca. Raz nasz desert ekspert próbował nas nastraszyć wyjąc zza wydmy do księżyca, ale się nie daliśmy. Jednej nocy mieliśmy też efekt halo wokół księżyca. Suuuuper!

Tags: , ,

Dodaj komentarz