Rano zrobiliśmy sobie mini wyrypę, mianowicie przeszliśmy kawałek Kepler’s Track. Kawałek zaczynał się w Rainbow Reach. Na początek przecinał dość szeroką i głęboką rzekę o bardzo czystej wodzie – nawet nad głównym nurtem było widać kamienie leżące na dnie. Przez rzekę prowadził most wiszący, bardzo fajny. Przed wejściem na most była tabliczka „Kiwi Zone”, ale przecież był dzień, więc na kiwi nie było szans. Pod tabliczką leżała duża skrzynka, która okazała się ponoć humanitarną pułapką na takie spore myszy/szczury, grasujące po lesie i zagrażające ptakom kiwi. Faktycznie potem na trasie te pułapki były co chwila i w jednej nawet był trupek takiej myszy. Wcale nie wyglądała na groźnego szkodnika 🙁 Trasa była przepiękna i przyjemna. Przede wszystkim szło się praktycznie po równym, prawie cały czas lasem, szeroką, niebłotnistą ścieżką. Las był przepiękny, wysokie, mało uliścione, obrośnięte porostami drzewa i ściółka składająca się albo z paprotek, albo z mchu. Ale jakiego mchu! Zieloniutki jak na wiosnę przystało i tak gruby, że aż się chciało na nim położyć, jak na poduchach. I wszysko w takiej soczystej zielenii! Pierwszy punkt widokowy był na rozlewisko rzeki, z zaroślami po bokach i sporą formującą się wysepką w środku. A w tle las, pastwiska i wysokie górki. Cudo! Potem był kolejny most wiszący, ale ten się bardziej bujał 🙂 Potem trasa dochodziła do sporego jeziora polodowcowego, które już w większości było zarośnięte. Na tym zarośnięciu była drewniana kładka, którą dochodziło się do wody. Po jeziorze pływały dzikie kaczki. najciekawsza była zarośnięta część jeziora: kolorowe mchy, porosty, jakaś wosoka chyba trawa, pojedyncze małe drzewka, zarośnięte porostami. Kawałek dalej kładką przechodziło się przez kolejny zarośnięty kawałek tego jeziora. Na koniec doszliśmy do rozgałęzienia szlaku do dwóch różnych hutów, czyli schronisk i poszliśmy do większego. To było dosyć góralskie 20 minut. Przez całą drogę towarzyszył nam śpiew ptaków, aż pożałowaliśmy, że nie mamy czegoś do nagrywania dźwięków. Ptaki prefruwały nam co chwila drogę, a jeden nawet się nie bał popozować do zdjęcia. Przed drugim mostkiem widzieliśmy jakieś kaczki, z czego jedną z bardzo długim ogonem. W okolicach tego zarośniętego jeziorka z kolei można było posłuchać dzikich kaczek i gęsi. Od czasu do czasu tę sielankę zagłuszał hałas blisko przelatującego helikoptera. Najpierw się wkurzaliśmy na heli-turystów, ale potem zauważyliśmy, że helikopter ma różne cosie uwieszone pod spodem, m.in. jakieś beczki i zorientowaliśmy się, że to nie turyści, tylko transport i zachodziliśmy w głowę, komu się taka forma trasportu opłaca. Odpowiedź dosłownie przyleciała do nas, gdy doszliśmy do hutu. Wtedy bowiem znowu uslyszeliśmy helikopter i to wyjątkowo głośno, zobaczyliśmy go bardzo nisko i poczuliśmy wiatr, generowany przez śmigło. Wiatr się wzmagał, bo helikopter wylądował przy schronisku. Okazało się, że w hucie była cała ekipa ludzi z Department of Conservation, który utrzymuje schroniska na takich szlakach jak Kepler’s Track, a helikopter właśnie wywoził nieczystości i dowoził jakiś sprzęt. To już wszystko wiemy. Timing z dojściem do schroniska mieliśmy genialny – jak tylko weszliśmy pod dach lunęło (wcześniej tylko trochę kropiło) i nad pobliską zatoką zobaczyliśmy wielką chmurę. Wyszliśmy jej na przeciw, żeby zobaczyć chociaż przez chwilę jezioro Manapouri. Jezioro jest bardzo fajne, usiane malutkimi wysepkami i paroma górkami. Taki mocniej zatopiony fiord. Wyglądałby jeszcze fajniej, gdyby było widać góry po drugiej stronie, a nie tylko ich zarys :/ Zrobiliśmy kilka zdjęć, założyliśmy pdeszcze i czym prędzej zawróciliśmy w stronę samochodu, gnając jak głupi, żeby uciec przed deszczem. Udało nam się, prawie wcale nie zmoknęliśmy, a zanim doszliśmy do połowy drogi już było po deszczy. W drodze powrotnej, z racji deszczu, ptaki siedziały cicho i schowane, ale za to widzieliśmy całą masę małych czarnych myszek, ktore czmychały przez nami do norek pod korzeniami drzew. Ciekawe, czy to młode tych, na które się zakłada pułapki. Pewnie tak. W sumie wyprawa zajęła nam przepisowe 3 godzinki i akurat na koniec zaczęły nas nogi trochę boleć. Idealnie. No i zobaczyliśmy krajobraz, którego jeszcze nie widzieliśmy – te lasy i mokradła 🙂 Super!

Po powrocie do samochodu pojechaliśmy do Queenstown. To był w sumie bardzo smutny moment, bo oznaczał początek powrotu. Kepler’s Track był najbardziej na południe wysuniętym elementem naszej wyprawy i teraz zaczęliśmy wracać. Mamy już zobaczone większość głównych atrakcji, zostało Mt Cook, masyw Tongariro na Północnej Wyspie i trzy miasta. Połowa wyjazdu minęła parę dni temu. A połowa pieniędzy poszła sobie już tak dawno, że już nie pamiętamy kiedy. W każdym razie, zaczynamy wracać.
Do Queenstown wracaliśmy tą samą nudną drogą. Bardzo szybko się mocno rozpadało, więc nawet widoczków wzdłuż jeziora przy Queenstown nie było. W schronisku dostaliśmy pokój bez widoku, ale i tak było fajnie. Wieczorkiem opiliśmy połowę wyjazdu winem musującym z kiwi 🙂 Jutro ruszamy dalej w stronę Mt Cook.

Dodaj komentarz